(photo by: Pani TesTeqowa)
Melduję, że wziąłem udział w 33. Maratonie Warszawskim, dotarłem do mety i zmieściłem się w limicie czasowym wyznaczonym przez organizatora (6 godzin). Mogło być lepiej, ale mogło być też znacznie gorzej.
Od początku biegłem w grupie, której celem był wynik 4 godziny i 45 minut. Biegło się lekko, łatwo i przyjemnie, kolejne kilometry przepływały pod moimi stopami w równym tempie 6’45″/km, skoczna muzyczka muskała moje uszy, a słońce delikatnie gładziło moją krótko ostrzyżoną głowę.
5. kilometr – ponowna wizyta na Placu Na Rozdrożu po śródmiejskiej pętli – bez cienia zmęczenia.
10. kilometr – po zwiedzeniu Królewskich Łazienek – sama radość pieszczących moje ego oklasków kibiców.
16. kilometr – pełny luz i głębokie spojrzenie w oczy nadbiegającego z przeciwka Johna Kibeta, który w tym momencie miał już do mety tylko parę kilometrów. Nieładnie, panie Kenijczyk! Kto to widział tak pędzić w tych zachwycających okolicznościach przyrody!
20. kilometr – ujrzałem Świątynię Opatrzności Bożej i złapał mnie bardzo bolesny kurcz lewej łydki. Wcześniej, podczas biegu, odczuwałem już pewien „niepokój” w lewym stawie skokowym, ale to był drobiazg. Tymczasem po raz kolejny okazało się, jak nieobliczalne są konsekwencje machania motylimi skrzydełkami gdzieś tam w Brazylii. Zapewne moja łydka kompensowała zwiększonym wysiłkiem niewielki ból stawu skokowego.
Półmetek przekroczyłem już marszobiegiem po dwóch godzinach i trzydziestu minutach od chwili startu (jeszcze całkiem nieźle). Ale z nogami było coraz gorzej. Podczas biegu prawa łydka zaczęła dziwniej pracować – zapewne po to, żeby uchronić mnie przed bólem lewej. Co chwilę musiałem zatrzymywać się i rozmasowywać mięśnie, które zastygały niczym rzeźba.
26. kilometr – dotarłem na spotkanie z Panią TesTeqową, która przyjechała na ursynowski koniec warszawskiego metra, żeby zrobić mi zdjęcie. Musiała dość długo czekać, ponieważ cały czas maszerowałem i eksperymentowałem, czy nie uda mi się wznowić biegu. Niestety kurcze mnożyły się na łydkach nawet tam, gdzie nie spodziewałbym się obecności czegokolwiek, co mogłoby się kurczyć.
27. kilometr – znak drogowy przytrzymał mnie, gdy lewa noga ugięła się pode mną po kolejnej próbie biegu. Nadszedł czas decyzji. Doszedłem do wniosku, że skoro mogę dość szybko maszerować (9’30″/km czyli ponad 6 km/godz.), to nie próbując biec, zdążę na metę przed jej zamknięciem. Na styk. I zacząłem iść. Najpierw oddalałem się na południe, bo trzeba było jeszcze zaliczyć Powsin, ale potem już było ze słońcem i innymi maruderami.
42. kilometr – na mecie pojawiłem się kilka minut przed czasem i nawet zaryzykowałem jej przebiegnięcie, za co zaraz zostałem nagrodzony medalem oraz… kolejną, solidną dawką bólu. Ale przynajmniej nie byłem ostatni!
To był z pewnością mój najwspanialszy maraton. Dlaczego?
- Bo go ukończyłem.
- Bo ustanowiłem swoje życiowe rekordy w półmaratonie i maratonie.
- Bo była piękna, słoneczna pogoda, a przecież mogło padać i wiać.
- Bo moją walkę z własnym cieniem utrwaliła multimedialnie Pani TesTeqowa, pojawiając się we właściwych miejscach, we właściwym czasie.
- Bo transport zapewnił mi TesTeq Junior sprawnie pomykający samochodem po wymagających, warszawskich ulicach.
- Bo na starcie pojawiła się Panna TesTeqówna.
- Bo dane mi było podjąć dramatyczną, acz słuszną decyzję strategiczną, która pozwoliła mi zakończyć ten projekt satysfakcjonującym wynikiem.
- Bo moja szklanka jest zawsze w połowie pełna.
- Bo to jest moje ostatnie słowo w sprawie maratonów.
To był mój najlepszy, pierwszy i ostatni maraton!
3 myśli w temacie “Mój najlepszy maraton”