Wyobraź sobie szachowy pojedynek o tytuł mistrza świata. Dwaj pretendenci siedzą naprzeciwko siebie i w skupieniu wpatrują się w szachownicę. Każdy z nich dysponuje armią gońców, skoczków, wież i pionów dowodzonych przez króla i hetmana. Reguły tej gry są doskonale znane i takie same dla wszystkich. Zwycięży ten, kto potrafi lepiej dowodzić swoimi oddziałami. Ten, kto z tej samej materii stworzy bardziej kunsztowne dzieło strategiczne. A teraz wyobraź sobie, że nagle…
Jeden z arcymistrzów sięga do kieszeni, wyciąga z niej pistolet i zabija konkurenta. Na scenę wkraczają sędziowie i ogłaszają, że zabójca zostaje zwycięzcą ze względu na nagłą niedyspozycję przeciwnika. Czy to by ci się podobało? Mam nadzieję, że nie.
Wymyśliłem tę dramatyczną anegdotę po to, żeby uzasadnić, dlaczego uważam, iż wiele gatunków współczesnej literatury jest do niczego. O filmach i serialach nawet nie wspominam. Sami jesteśmy sobie winni. Nie protestowaliśmy, kiedy autorzy zaczęli przyzwyczajać nas do swojego lenistwa i niechlujstwa. I teraz, zamiast kunsztownej intrygi prowadzonej zgodnie z regułami opowiadania, otrzymujemy niedomyślane fabuły, które są byle jak sfastrygowane magią. Tego chwytu nie wymyślono oczywiście ostatnio. Wszystko, co było do wynalezienia, wynaleźli już Grecy ponad dwa tysiące lat temu. Deus ex machina to przecież stary koncept błyskawicznego rozwiązywania problemu… braku konceptu. Drogi Eurypidesie, pobłądziłeś i do dzisiaj prowadzisz na manowce kolejne rzesze grafomanów.
W fantastyce naukowej każdą dziurę w fabule można załatać podróżą w czasie, hipernapędem albo unikalnym czipem. A w literaturze fantastycznej i dziecięcej robi się to magią, która nie podlega żadnym regułom. Zawsze można zastosować jakieś nowe zaklęcie. W romansidłach bohaterowie mogą liczyć na niespodziewany spadek, wygraną na loterii lub pojawienie się nieślubnego rodzeństwa. No po prostu żenada!
Lubię opowieści, których skomplikowaną intrygę ktoś starannie przemyślał po to, żeby trzymały się zdefiniowanych przez autora reguł i nie wymagały tanich chwytów odwracających kota ogonem.
Lubię też biznes, który trzyma się pewnych reguł.
Dlaczego?
Dlatego, że bez reguł nie ma gry zespołowej. Jak wyglądałby mecz piłkarski, gdyby ktoś znienacka zaczął przesuwać bramki albo kazał zawodnikom rzucać kamieniami w dinozaura. Oczywiście elastyczność w działaniu jest potrzebna, ale zużywa dodatkową energię. Im więcej spraw zautomatyzujesz, tym skuteczniej będziesz mógł stawić czoła prawdziwym wyzwaniom.
Buduj swój biznes tak, żeby nie potrzebował magii i wsparcia sił nadprzyrodzonych. A deus ex machina niech kojarzy się twoim współpracownikom tylko z niespodziewaną premią, kiedy wasze wspólne wyniki przekroczą wasze najśmielsze oczekiwania!
Polecam w takim razie lekturę dwóch książek: Grzegorz Mathea „Spadek” i James P. Hogan „Najazd z przeszłości” („Voyage from Yesteryear”). Pierwsza jest świetną satyrą o naszej rzeczywistości, w szczególności urzędniczych kręgów Sztabu Generalnego, a druga jest powieścią fantastycznonaukową, która podobnie jak „Avatar” opisuje zderzenie dwóch społeczeństw opartych na odmiennych zasadach i przy okazji dotyka niejednego zagadnienia poruszanego na łamach tego bloga. Mam obie książki, więc jeśli TesTeq miałby ochotę je przeczytać, to mogę je podesłać pocztą.
PolubieniePolubienie
@Ruzio: Dzięki, ale może jednak uda nam się wreszcie spotkać osobiście!
PolubieniePolubienie