W klubowym wpisie „KlubBBS: TesTeq skompresowany!” napomknąłem, że w pierwszej połowie lat 1990-tych brałem czynny udział w informatyzacji polskich banków. Oprócz stworzenia Bankofonu uczestniczyłem również we wdrażaniu nowego systemu transakcyjnego w pewnej znanej i szanowanej instytucji finansowej. W jakiej? To nieistotne, ponieważ informatyzacja zawsze i wszędzie wiedzie wyboistą drogą z wieloma zakrętami.
Lata 1990-te… Te stosunkowo nieodległe czasy były okresem pionierskich zmagań technologicznych prowadzących do stworzenia wszechświatowej sieci komputerowej zwanej dziś internetem.
Banki i ich oddziały nie były wówczas ze sobą połączone w czasie rzeczywistym. Dopiero po zamknięciu placówek, w ramach nocnego przetwarzania następowała synchronizacja baz danych. To, co teraz wydaje się oczywiste, wtedy było marzeniem ściętej głowy. Klient miał swój rachunek bankowy w określonym oddziale banku i praktycznie tylko tam mógł zrealizować przelew ze swojego konta. Dziś każdą operację bezgotówkową można zlecić nie tylko w dowolnym oddziale, ale również za pomocą komórki, siedząc w kajaku na środku jeziora.
Wdrażany przy moim udziale bankowy system transakcyjny został rozbudowany o funkcję obsługi wielu oddziałów i komórek banku, jednak jeden problem okazał się nie do przeskoczenia: jak sprawić, żeby numery transakcji się nie dublowały? W sytuacji, kiedy różne stanowiska wprowadzania danych nie były ze sobą na bieżąco połączone, takie kolizje musiały przecież wystąpić!
Już słyszę chór mądrali skandujący: „Przecież wystarczyło wydłużyć numer transakcji i na początku dodać identyfikator stanowiska wprowadzania danych! Na przykład czterocyfrowy.”
Świetny pomysł, ale w tamtych czasach pojemność dysków mierzyliśmy w megabajtach, a nie w giga- i terabajtach. Dodanie czterech znaków do opisu każdej transakcji oznaczało konieczność kosztownej rozbudowy pamięci komputerów. Poza tym trzeba by było dokonać tysięcy zmian w kodzie aplikacji.
Nauczyłem się wtedy jednego: nie opowiadaj głośno na korytarzu o swoich sarkastycznych pomysłach, bo ktoś to usłyszy, weźmie na poważnie i będziesz musiał je wdrożyć.
Cóż więc takiego powiedziałem wówczas na korytarzu, uśmiechając się szyderczo?
Skoro system nie umie sam nadawać transakcjom numerów, to trzeba zorganizować centralne biuro przydziału numerów, a kasjerkom obsługującym system dać numeratory. Przed wpisaniem transakcji do komputera, kasjerka będzie wypełniała papierowy formularz, stemplowała go numeratorem, a następnie z tego formularza przepisywała dane do systemu.
I co? I słowo stało się ciałem. Centralne biuro przydziału numerów każdego ranka przydzielało numery, kasjerki numerowały, a kiedy im brakowało numerów, dostawały dodatkową pulę. Sprawnie, elastycznie i z punktu widzenia klienta, który odstał swoje w kolejce – automagicznie!
Po co ci to opowiadam?
Po to, żebyś zapamiętał trzy rzeczy:
- „Nie ma takiej rury na świecie, której nie można odetkać.” – jak śpiewał Jerzy Stuhr w pamiętnej piosence „Śpiewać każdy może”.
- Nie mów na korytarzu, co tobie nie miłe!
- Unikaj sarkazmu!
Rzadko udaje się użyć sarkazmu do upupienia głupich pomysłów.
W zasadzie jedyny przykład, który znam, to ten:
W latach 70. pracowałem w pewnym instytucie resortowym. Był tam dyr. d/s naukowych, którego podstawowym zajęciem było przepisywanie na maszynie rękopisów tłumaczeń angielskich publikacji, które na zlecenie tegoż instytutu robiła jego córka. Maszyna, papier, kalka itp – instytutowe. Maszynistki brały po 5 zł za stronę, a tak zostawało w rodzinie.
Dyrektor ten na comiesięcznych zebraniach instytutu miewał wytryski pomysłów, na które patrzyliśmy z przerażeniem. Na którymś z zebrań jeden z kolegów pochwalił taki pomysł i, żeby usprawnić porównania, zaproponował spectabelkę do jego opisu i realizacji.
Kreśloną wtedy ręcznie i powielaną na kserografie (3 odbitki z jednej płyty).
Dyr spuchł z dumy i zarządził. Po miesiącu wyszła cała absurdalność pomysłu. Założylismy więc nieformalną spółdzielnię i na kolejnym zebraniu któryś z nas (5-6 osób) podkreślał odkrywczość świeżego pomysłu pana dyrektora i … proponował tabelkę.
Po kilku miesiącach, z trudem utrzymując powagę, inny kolega zaproponował opublikowanie wewnątrz resortu sprawozdania z efektów tabelaryzacji osiągnięć naukowych w instytutach badawczych. Na to kolejny rzucił, że może koło ZMS przygotuje w czynie społecznym brudnopis publikacji i poprosi dyrektora o napisanie podsumowania. I tu chyba przegiął, bo wiele osób, nawet tych cichych, nie potrafiło zachować powagi.
Uratował dyrektora palacz c.o., który w tym momencie wszedł do sali i powiedział, żeby iść do domu, bo „coś pynkło w instalacji i zara bedzie zimno”.
Po udanej ewakuacji skończyły się pomysły dyrekcji i mogliśmy się zająć swoją robotą.
PolubieniePolubienie