Miesiąc: Luty 2014

Jak wybrać gimnazjum?

Uczniowie szóstych klas szkoły podstawowej oraz ich rodzice stają właśnie przed problemem wyboru gimnazjum, czyli miejsca, w którym młodzież będzie przez kolejne trzy lata, dzień w dzień przetrzymywana, żeby nie włóczyła się po ulicach i galeriach handlowych.

Oto mój prosty, niezawodny i sprawdzony sposób wyboru takiej, kolejnej w życiu młodego człowieka, placówki nauczania zbiorowego.

Sposób niewymagający chodzenia na dni otwarte, przeszukiwania internetu i zasięgania opinii innych autorytetów niż ja.

Nie zwracaj uwagi na rady typu: Przed podjęciem starannie przemyślanej decyzji, rodzice wraz z dzieckiem powinni przeanalizować wszystkie plusy i minusy szkoły. Powinni bardzo dokładnie przyjrzeć się ofercie edukacyjnej oraz porozmawiać ze znajomymi, którzy uczęszczają do tej szkoły. Decyzja o wyborze gimnazjum może rzutować na kolejne decyzje związane z wyborem liceum i dalszą edukacją.

Pamiętaj, że decyzja o wyborze gimnazjum może rzutować na dalsze losy młodego człowieka, ale wcale nie musi. Jakże często znacznie poważniejsze konsekwencje wynikają z decyzji o przebiegnięciu przez ulicę na czerwonym świetle lub skoku na główkę z pomostu nad jeziorem.

Zatem, do rzeczy. Oto moja rekomendacja:

Weź pod uwagę tylko dwa kryteria wyboru gimnazjum:

  1. Odległość od domu. Szkoła powinna znajdować się jak najbliżej miejsca zamieszkania, żeby uczeń nie tracił czasu na dojazdy, nie narażał się na związane z nimi niebezpieczeństwa i mógł na przerwie skoczyć po zeszyt z pracą domową, który zostawił na blacie w kuchni.
  2. Towarzystwo. Jeśli uczeń należy do paczki złożonej z fajnych i w miarę rozsądnych kumpli, powinien pójść do nowej szkoły razem z nimi, żeby ograniczyć lub całkiem wyeliminować stres związany ze zmianą środowiska. A jeżeli kumple są niefajni, zmiana szkoły może służyć naprawie tej niezręcznej sytuacji. Będzie trudniej, ale przecież lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć…

A renoma szkoły?

To bardzo marny wskaźnik.

Nawet w najgorszej szkole można trafić na wspaniałego nauczyciela i nawet w najlepszej – na durnia. Wybierając szkołę, nie wiesz, kto ci się dostanie.

Ja w sprawie szkoły ponadpodstawowej przekonałem rodziców następującym argumentem: „będę miał bliżej na boisko, żeby pograć w piłkę”. I cieszę się, że zgodzili się na mój wybór, bo i w piłkę pograłem, i w zespole rockandrollowym poszarpałem druty, i poznałem nauczyciela matematyki, który później stał się jednym z pionierów polskiego rynku finansowego, i… patrząc z perspektywy, wyszedłem na ludzi, choć moja szkoła nigdy nie gościła na czele edukacyjnych rankingów.

Co ma być, to będzie – nie przejmuj się i wyłącz komplikator!

Życzę ci dobrego, bezstresowego wyboru!

Moje dziedzictwo

Moja Mama

Z okazji przypadających dziś urodzin Mojej Mamy przypomnę dwa komentarze, które dawno temu (w kwietniu 2007 roku) zamieściłem pod blogowym wpisem Adama Szostkiewicza „Polityka pomników” [szostkiewicz.blog.polityka.pl]:

TesTeq, 30 kwietnia 2007 o godz. 7:36:

Czy dlatego, że mój dziadek zginął w Starobielsku, zamordowany przez NKWD, mam teraz pluć w twarz każdemu napotkanemu Rosjaninowi? Rosjaninowi, którego ojciec lub dziadek być może zginął, święcie wierząc, że wyzwala Polskę spod okupacji hitlerowskiego najeźdźcy?

Budowanie swojej tożsamości na niekończącym się dążeniu do „wyrównania krzywd” to ślepy zaułek, nie ma bowiem obiektywnej miary tych krzywd i metody ich rozliczania.

TesTeq, 30 kwietnia 2007 o godz. 11:07:

(…)

Moja Mama zawsze mówiła mi, że moja Babcia zwykła mawiać:

„Nic nie jest ani całkiem białe, ani całkiem czarne.”

(…)

Tego właśnie nauczyła mnie Moja Mama, która odeszła miesiąc temu. NKWD zabiło jej ojca. Jej starsza siostra umarła na jej rękach, zraniona przez rosyjską bombę. Mało brakowało, żeby przez tę bombę sama straciła nogę, a może i życie. Widziała też, jak Niemcy zabijali jej kolegów, a sama cudem uniknęła śmierci z rąk niemieckiego żandarma. Ludowa władza nie pozwoliła jej studiować ze względu na sanacyjne pochodzenie.

I mimo tego wszystkiego nigdy nie pałała nienawiścią ani do Rosjan, ani do Niemców, ani do PRL-u.

Pisząc to doszedłem do wniosku, że wzbudzenie nienawiści, to największe zwycięstwo, jakie mogą nad nami odnieść nasi wrogowie.

Rozbrajanie bomb

„Zamartwianie się to płacenie odsetek od kredytu, którego być może wcale nie wziąłeś.” – powiedział ktoś, kto zapewne chciał być błyskotliwszy od Marka Twaina. Ten amerykański humorysta już dawno twierdził, że trapiło go mnóstwo zmartwień, ale żadne z nich się nie ziściło.

Zamartwianie się nie jest konstruktywną postawą.

Moja hipoteza jest następująca: poziom wypełniających człowieka trosk jest stały i niezależny od okoliczności. To znaczy, że jeżeli zostajesz „zmuszony”, żeby przestać się czymś martwić, natychmiast znajdujesz nowy frasunek zapełniający powstałą lukę. Zmienić to możesz jedynie, zauważając to zjawisko i skupiając się na rozwiązywaniu problemów, a nie ich rozpamiętywaniu.

Bo problem to tylko projekt wymagający określenia kolejnych kroków służących rozbrojeniu tykającej bomby i konsekwentnego wykonania tych kroków.

Powodzenia, saperze!

Her

Korzystając z walentynkowych okoliczności, wybraliśmy się z Panią TesTeqową do kina. Żeby wilk był syty i owca cała, obejrzeliśmy film „Her” przedstawiający – szokujący dla niektórych – obraz niedalekiej przyszłości, kiedy oprogramowanie otaczających nas przedmiotów zacznie nam się wydawać bardziej ludzkie niż ludzie, których mijamy.

Mówiąc w skrócie, główny bohater filmu nawiązuje intymną więź z systemem operacyjnym najnowszej generacji, który mówi do niego miłym, kobiecym głosem, budzi go rano i rozmową mobilizuje do przeżycia kolejnego dnia, pamięta o wszystkim, rozumie jego troski i cierpliwie wysłuchuje jego zwierzeń, nie wydziwia, nie boli go głowa, nie każe naprawiać cieknącego kranu i nie ma ciągłych pretensji, że jest nie taki, jaki powinien być.

Trzeba przyznać, że w wielu związkach cena, jaką płaci się za pozorną bliskość, jest zdecydowanie zbyt wysoka, więc bezfochowy partner wydaje się idealnym rozwiązaniem. Żeby się dowiedzieć, czy tak jest naprawdę i co o tym sądzą twórcy filmu, musisz sam wybrać się do kina. Więcej nie powiem nic.

Natomiast jako entuzjasta technologii, zacząłem zastanawiać się, jak realne jest stworzenie takiego idealnego towarzysza, który wypełni nasze życie sensem i poczuciem przynależności do czegoś większego niż my sami. I doszedłem do wniosku, że znaczna część populacji już tego doświadcza. Za przykład może posłużyć grono osób, których rzeczywistość kształtuje Antoni Macierewicz. Gdyby jeszcze łączność z nim była bardziej bezpośrednia, a nie tylko wiecowa i telewizyjna, zaspokajałby potrzeby wielu Polaków. Podobnie jak ojciec Tadeusz Rydzyk, który objawił się na cyfrowym multipleksie. Odnoszę wrażenie, że dzisiejsza technologia pozwala już na skonstruowanie takiego systemu operacyjnego. Dlaczego? Bo, jak głosi przysłowie, „wiara czyni cuda”, a przysłowia są wszak ludową mądrością…