Miesiąc: Styczeń 2012

ACTA Anonimowego Legalisty

Legalizm – w postępowaniu obywateli, przejawia się w przestrzeganiu przez nich obowiązującego prawa.

Czas na wyznanie:

– Mam na imię TesTeq i… (westchnienie) jestem legalistą.

Uważam, że przepisy chronią dobro ogółu i poszczególnych obywateli przed tymi, którzy nie mogą oprzeć się pokusie pójścia na nieetyczne skróty. Chcę wierzyć, że wszystkie regulacje temu służą, a każdy przypadek, kiedy tak nie jest, sprawia mi ogromną przykrość.

Przepisy chroniące własność intelektualną mają swój głęboki sens, ponieważ osoba tworząca coś, co przydaje się lub sprawia przyjemność innym, powinna mieć prawo do odpowiedniego wynagrodzenia, by mogła kontynuować swoją wspaniałą działalność. Może z tego prawa korzystać lub nie, ale to do twórcy należy wybór, a nie do odbiorcy.

Problem w tym, że wypracowany w XX wieku model ochrony własności intelektualnej nie dość, że wypaczył się i miast przynosić gros zysków twórcom, służy utrzymywaniu marketingowo-prawnej machiny międzynarodowych koncernów, to jeszcze całkowicie zagubił swój sens w nowej sytuacji technologicznej, pozwalającej na łatwe powielanie kopii każdego dzieła w idealnej, nieodróżnialnej od oryginału formie. Każdy bit wygląda tak samo – nie jest ani mniejszy, ani większy, nie jest ani wyraźniejszy, ani bardziej zamazany.

A co z tej ochrony mam ja – Anonimowy Legalista?

Tylko niewielki procent tego, do czego dostęp ma osoba nie zważająca na prawa chroniące własność intelektualną i kopiująca bity według własnych potrzeb i upodobań.

Dlaczego tak jest?

Ponieważ błędnym celem podmiotów, którym twórcy przekazali swoje prawa, jest ograniczanie dostępu do twórczości, a nie jej upowszechnianie.

Kiedyś, kiedy w Polsce nie można było jeszcze nabyć legalnego oprogramowania, kupiłem za granicą narzędzia programistyczne, za pomocą których stworzyłem kilka całkiem zyskownych produktów. W międzyczasie międzynarodowe koncerny zadomowiły się w naszym kraju i pojawiła się możliwość uaktualnienia owych narzędzi. I co? I otrzymałem odpowiedź, że owszem, mogę zakupić nową wersję na bardzo dogodnych warunkach w ramach abolicji antypirackiej! Szczęka mi opadła!

Podobne podejście do polskiego rynku stosowała do niedawna firma Apple, nie udostępniając swojego sklepu iTunes ze względu na szalejące u nas piractwo. A jak miało nie szaleć, skoro legalna furtka była zamknięta?

Moim zdaniem prędzej czy później dotychczasowy model ochrony własności intelektualnej legnie w gruzach i nie pomogą żadne ACTA, SOPA i PIPA. Jednak to nie obecne protesty „internautów” będą salwą, która obali skostniałe struktury. Rewolucji dokonają legiony twórców nowej generacji, którzy już budują swoje niezależne struktury dystrybucji dzieł w internecie. Stanie się tak, kiedy odejdą podpory wielkich koncernów: Madonna, Rolling Stones czy U2, a nowe gwiazdy zrozumieją, że nie warto dokarmiać tabunów marketingowców i prawników.

I tego nam wszystkim życzę!

Gotowana żaba

To smutne, ale coraz więcej szanowanych i w swoim czasie uwielbianych firm dzieli los przysłowiowej żaby, która, siedząc w coraz cieplejszej wodzie i nie zauważając wzrostu temperatury, ginie marnie we wrzątku. Oto kilka przykładów:

  • Kodak – firma-synonim fotografii kieszonkowej i wynalazca fotografii cyfrowej. Bankrutuje, pławiąc się w bajorku fotografii analogowej, której czas już dawno minął. A i kieszonkowe aparaty fotograficzne powoli odchodzą do lamusa zastępowane telefonami komórkowymi wyposażonymi w wystarczająco dobre rejestratory obrazów.
  • RIM – producent profesjonalnych telefonów komórkowych BlackBerry wyposażonych w bezpieczny dostęp do poczty elektronicznej i internetu. Ginie w nierównej walce z iPhone’ami i Androidami.
  • Nokia – największy światowy dostawca komórek, twórca pierwszego smartfonu (Nokia Communicator). Poczuwszy gorąc wokół siebie, próbuje jeszcze walczyć, zaprzedając duszę Microsoftowemu diabłu.
  • Poczta Polska – traci rynek na rzecz konkurencji, której opłaca się dolepiać do listów kawałki blachy lub dokładać zeszyty, żeby ominąć przepisy chroniące ledwo dyszącego dinozaura-monopolistę.

Wystarczy samozadowolenie i brak uwagi, żeby gotowana żaba zaczęła tracić zdrowy rozsądek i we wrzątku nie mogła skupić się na opracowaniu skutecznej strategii ratunkowej. A wtedy pozostaje jej tylko gwałtowne machanie kończynami i żałosny skrzek wieńczący dzieło samozagłady.

Pamiętaj!

Nic nie jest dane na zawsze.

Rozglądaj się i mierz temperaturę wody, w której zażywasz kąpieli po sukcesie!

Nie daj się ugotować!

Samolub swojego klienta!

Jest wiele hipotez tłumaczących rynkowy tryumf Steve’a Jobsa – począwszy od naukowych rozważań uznanych profesorów i doktorów, a skończywszy na doszukiwaniu się wpływu faz Księżyca lub zjawisk nadprzyrodzonych. Skoro inni mogą, to i ja postanowiłem znaleźć dobre wytłumaczenie tego fenomenu. I udało mi się! Steve Jobs jest wzorcowym przykładem wymyślonego właśnie przeze mnie hasła:

Samolub swojego klienta!

Z różnych przekazów wiadomo, że Jobs nie był zbyt miłym gościem, więc trudno podejrzewać go o miłość do każdego klienta kupującego produkowane przez firmę Apple gadżety. Na pewno zależało mu na uwielbieniu dla tych urządzeń, ale nie zamierzał na siłę przypodobywać się ich przyszłym użytkownikom.

Steve Jobs był samolubem i nadawał jabłuszkowym komputerkom taką formę, która jemu najbardziej się podobała. A że nie można mu odmówić dobrego, minimalistycznego gustu, przywiązania do szczegółów i umiejętności znalezienia projektanta (Jonathan Ive), który potrafiłby ucieleśniać te idee, wyroby Apple zyskały kultowy status i odniosły bezprecedensowy sukces rynkowy.

Pamiętajmy, że Steve raczej nie robił tego wszystkiego dla kasy. Miał jej wystarczająco dużo nawet wtedy, gdy wyrzucano go z Apple. Robił to dla własnej satysfakcji, dla zaspokojenia swoich twórczych ambicji – tak w zakresie eleganckiego meblowania świata, jak i zmieniania ludzkich postaw oraz reguł, jakimi rządzą się całe gałęzie biznesu.

Był najbardziej krytycznym z klientów Apple. Setki projektów poszły do kosza, bo w jego oczach nie były perfekcyjne. I nie miało znaczenia, że ktoś napracował się nad stworzeniem całkiem niezłego prototypu i że włożył w to dzieło całe swoje serce. W innej firmie taki produkt byłby, przy dźwięku fanfar, wprowadzony na rynek, ale nie w Cupertino, gdzie nieraz przez lata wstrzymywano premiery urządzeń niespełniających wymagań Steve’a.

I w tym tkwi cała tajemnica: największy sukces odnoszą te firmy, których liderzy czują się jednocześnie swoimi własnymi klientami. Tworzą dla siebie, ale swoją osobą reprezentują zainteresowania i pragnienia większego kręgu odbiorców.

Trudno na przykład wyobrazić sobie, żeby podobny sukces odniosła:

  • firma produkująca karmę dla kotów kierowana przez kogoś, kto rzuca kapciami w bezpańskie koty;
  • firma zbrojeniowa kierowana przez kogoś, kto za wszelką cenę w młodości starał się uniknąć służby wojskowej, lub przez zawodowego oficera, który przez cały okres służby marzył tylko o tym, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji czmychnąć na emeryturę;
  • firma sprzątająca kierowana przez notorycznego flejtucha i brudasa.

Prędzej czy później szydło wyjdzie z worka i spod maski dyplomatycznej uprzejmości zacznie wyzierać niechęć lub nawet pogarda dla obecnych i przyszłych klientów.

Tak więc zastanów się, jaki swój problem, ale taki, który jest też problemem większej liczby osób, jesteś w stanie kreatywnie rozwiązać i ruszaj do działania. Pamiętaj, że zasada „Samolub swojego klienta!” sprawdziła się już w wielu przypadkach i jest bardzo prawdopodobne, że i tobie pomoże osiągnąć wielki sukces w biznesie!

Świat wybacza wiele

Świat wybacza wiele, ale nie wszystko.

Dlatego możesz i powinieneś ruszać do działania, mimo że nie wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. W większości przypadków nie wystąpią okoliczności, które pokrzyżują twoje plany.

Ale czym innym jest niezapięty ostatni guzik, a czym innym rozchełstana, brudna koszula.

Czym innym jest świadome zaniechanie przygotowań dotyczących mało istotnego lub mało prawdopodobnego elementu projektu, a czym innym totalne olanie potrzeby przygotowania się do realizacji przedsięwzięcia.

Nie spotkałem jeszcze człowieka czynu, którego nie mierziłaby potrzeba wykonywania zabezpieczających czynności wstępnych przed przystąpieniem do działania. Są oczywiście tacy, którzy poprzestają na niekończącym się opracowywaniu planów awaryjnych i rozpatrywaniu najczarniejszych scenariuszy, ale nie o nich tu mówimy.

Problem z przygotowaniem polega na tym, że w dużej mierze jest to proces bezproduktywny – wykonujesz szereg czynności, które zapewne okażą się niepotrzebne. Tyle że nie wiadomo, które z nich! Dowiesz się tego dopiero po fakcie. Musisz więc pogodzić się z tym, że przygotowanie to zawracanie głowy, ale zawracanie głowy, które zwiększa prawdopodobieństwo uniknięcia katastrofy. Na przykład takiej, jakiej doświadczył Gregor Schlierenzauer podczas ostatniego konkursu lotów narciarskich, kiedy to, zapinając z niedostateczną uwagą kombinezon, uszkodził zamek i został zdyskwalifikowany. A trzeba było spokojnie, profesjonalnie zrobić to, co należy, a nie pajacować przed kamerą.

Pamiętaj więc: świat wybacza wiele, ale jeszcze więcej tym, którzy należycie się przygotują.