Uświadomiłem sobie w tym roku, jak obca jest mi ta koncepcja.
Groby bliskich?
Groby zasłużonych?
Mój grób?
Nie, nie neguję potrzeby pamięci o zmarłych i nie wyrzekam się pragnienia, żeby ktoś mnie mile wspominał po moim odejściu. Ale koncepcja zakotwiczenia tych uczuć i myśli w jakimś, mniej lub bardziej odległym od domu, miejscu wydaje mi się obca i w pewnym sensie nieludzka.
Pierwszego listopada rodziny tłumnie odwiedzają groby bliskich. W pośpiechu doprowadzają je do porządku, zapalają znicze, spotykają dawno niewidziane ciocie i wujków, rozmawiają o przeszłości, o teraźniejszości, wspominają zmarłych i przeziębiają się w porywach jesiennego wiatru. Czy cmentarz jest naprawdę najlepszym miejscem, żeby budzić w nas ciepło pamięci o tych, których kochaliśmy, i gawędzić z tymi, którzy są członkami naszej „osobistego plemienia”?
Dlaczego tradycja nakazuje nam składać ciała zmarłych pod ciężkimi płytami z chińskiego marmuru, w przytłaczająco zdobionych trumnach i wystawiać je na pastwę cmentarnego robactwa? Albo spopielone wsypywać do foliowego woreczka i umieszczać w naczyniu o wymyślnym kształcie?
Dlaczego, mimo postępów w wiedzy sanitarnej, nadal kultywujemy obyczaje, które setki lat temu wykształciły się tylko po to, żeby pozostałych przy życiu członków społeczności uchronić przed chorobami, które pokonały zmarłych?
Moi rodzice odeszli pewien czas temu i naprawdę źle bym się czuł, gdyby ich ciała powoli rozpadały się w mrocznych katakumbach. A z popiołem, w który ich zamieniłem i który, zgodnie z obowiązującymi przepisami, musiałem pochować, nie czuję żadnej więzi. Moi rodzice pozostali na zawsze w moim sercu żywi – nie muszę chodzić na cmentarz, żeby o nich pamiętać. Wystarczy, ze spojrzę na zrobiony przez moją Mamę kilimek ze znakiem firmowym, który wisi w moim biurze, albo przejadę się ulicami mojego miasta, które odbudowywał i budował mój Tata.
Tak… Groby bliskich są zaiste bardzo obcą mi koncepcją…