Świt. Pierwsze promienie słońca rozświetlają mój pokój.
Leżę bez ruchu. Z zamkniętymi oczami. Wiem, że gdybym je teraz otworzył, ujrzałbym nad sobą niemożliwie biały sufit
Jest chłodno, ale już czuję ciepło budzącego się dnia.
Lekko poruszam lewym nozdrzem. Potem prawym i jeszcze raz lewym. Czuję, jak w obydwu dziurkach od ścianek delikatnie odklejają się zaschnięte przez noc zeny. Nie, nie tak duże, żeby utrudniały mi oddychanie, ale wystarczająco wyrośnięte, żeby uznać je za samodzielne byty, które zamieszkały w moim nosie, gdy rzeczywistość stała się snem.
Powoli podnoszę rękę i zbliżam ją do twarzy. Lekko przechylam nos w lewo i w prawo, równomiernie wdychając i wydychając poranne powietrze.
Nieśpiesznie zagłębiam kciuk w lewej dziurce. Nie sprawia mi to bólu, ponieważ mam stosunkowo smukłe palce. Staram się zaczepić paznokciem przyczajonego zena. Pierwsza próba nie przynosi powodzenia. Zagłębiam więc kciuk bardziej i wbijam szpon w twardy brzeg fraktalnej nierówności. Uważnie wyciągam zdobycz i palcem wskazującym chwytam ją w pułapkę.
Z zadowoleniem roluję zena, wyczuwając jego różnorodną konsystencję i fakturę. W jednej, idealnie utoczonej kuli mieszam twardą głowę, elastyczny tułów i lepki, kleisty odwłok intruza oraz sny i mroczne koszmary nocy.
Gdy dzieło jest już gotowe, energicznym ruchem wyrzucam zenowy kokon w kierunku słońca. Czasami, jeśli zrobię to przedwcześnie lub nie wykonam palcami prawidłowego ruchu podkręcającego, skazana na niebyt przeszłość rozmazuje się i przykleja do niecierpliwych opuszków moich palców. Wiem wtedy, że tylko dzięki wytrwałym, codziennym ćwiczeniom osiągnę kiedyś mistrzostwo w swoim fachu. Na razie jestem tylko uczniem.
Wiem też, że to dopiero połowa drogi do pełnego oczyszczenia. Teraz czas na prawą dziurkę…