Kilka dni temu miałem okazję uczestniczyć w spotkaniu Prezesa i grupy menedżerów pewnej firmy z przedstawicielami poważnego kontrahenta zagranicznego. Po zakończeniu obrad Prezes zwrócił się do jednego ze swoich podwładnych, menedżera niższego szczebla, z prośbą:
– Panie Marianie, czy mógłby Pan odwieźć swoim samochodem służbowym przedstawicieli kontrahenta do hotelu w centrum miasta?
– Ale, Panie Prezesie, wracając z centrum do domu, musiałbym o tej porze stać w korkach! – odparł z troską w głosie Pan Marian.
– No trudno, to już sam ich odwiozę – zakończył z westchnieniem rozmowę Prezes i wyszedł z sali konferencyjnej.
Zdziwiony podszedłem wówczas do Pana Mariana i powiedziałem:
– W niejednej firmie wyleciałby Pan z pracy po takiej rozmowie.
– Ale ja zawsze tak rozmawiam z Prezesem! – wypalił Pan Marian szeroko się uśmiechając.
W kategoriach międzyludzkich scenka ta to tylko błahy incydent – element osobistej relacji łączącej Pana Mariana z Prezesem.
W kategoriach sprawnego działania firmy to katastrofa.
Dlaczego?
Ponieważ istota delegowania zadań zamyka się w następującym stwierdzeniu:
Każde zadanie powinien wykonywać najniżej wynagradzany, dostępny w danej chwili pracownik, który posiada wystarczającą wiedzę i umiejętności.
Jeśli tak się nie dzieje, mamy do czynienia z rażącą niegospodarnością – marnowaniem zasobów przedsiębiorstwa.
Zakres obowiązków i odpowiedzialności Prezesa jest znacznie większy niż Pana Mariana. Wiąże się z tym znacznie wyższe wynagrodzenie. Lepiej więc, żeby Prezes zajął się ogarnianiem całości, zamiast, w tym samym czasie, wozić kontrahentów do hotelu
Prezes „Zosia Samosia”, biorąc na swoje barki rutynowe sprawy, uważając, że jeśli sam czegoś nie zrobi, to nie zostanie to zrobione, jest szkodnikiem, który nigdy nie będzie w stanie zbudować organizacji zdolnej przetrwać jego dwutygodniowy urlop.